Przez emocje znaleźć wspólny język. Rozmowa ze Zdzisławem Wardejnem

Jesteśmy żadnym społeczeństwem, jesteśmy wielkim sztandarem narodowym – cytuje Norwida Zdzisław Wardejn i opowiada m.in. o swoim życiu oraz filmie „Boże Ciało”.

Zdzisław Wardejn, aktor teatralny i filmowy, znany z takich filmów i seriali jak: „Boże Ciało” (nagrodzony na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (2019) i polski kandydat do Oscara), „Ojciec Mateusz”, „Na dobre i na złe”, „Czas honoru”, „Prawo Agaty”, „Świat według Kiepskich”, „Stara baśń”, „Ekstradycja 2”, „Vabank”, „Królowa Bona”, „Lalka”. Aktor był gościem Zamku podczas jednej z edycji Szczecińskiego Salonu Poezji. Rozmowa ukazała się w Zamkowych Propozycjach Kulturalnych w 2020 r.

Ze Zdzisławem Wardejnem rozmawia Mirosław Witkowski

Prezentował nam pan poezję Norwida podczas Salonu Poezji. Warto jednak zadać pytanie, czy język poezji jest teraz w ogóle nam potrzebny albo czy jest rozumiany? Współczesna cywilizacja rozwija się w kierunku niepoetyckim, niemal banalnie prozaicznym.
– Być może to prawda. Poza tym nie czytałem tylko wierszy, lecz także pisma norwidowskie, myśli, które uważam za ważne i mądre. Na czytanie wyłącznie wierszy Norwida nie starczyłoby mi talentu. Jego prozę i pisma, na temat widzenia świata, uważam za wciąż aktualne. To są myśli o społeczeństwie, o Polsce, o życiu. Proszę zauważyć, że nasze relacje i stosunki w narodzie nie zmieniły się od XIX wieku. Tkwimy w tym samym miejscu. Wszystko wydaje się to samo. Norwid uważał, że nie jesteśmy żadnym społeczeństwem, że jesteśmy tylko wielkim sztandarem narodowym! Twierdził, że Polakom brakuje bycia społeczeństwem i wytykał wszystkie wady. W wierszach jego myśli są zakamuflowane, zwykły człowiek łatwo ich nie pojmie. Ale w swoich pismach Norwid nazywał to wprost.

Rzeczywiście, widać to rozwarstwienie społeczne. Brak nam solidarności w narodzie Solidarności. I to może nawet się pogłębia. Żyjemy w bańkach informacyjnych, a ludzie zamknięci są w sprofilowanych grupach w Internecie lub ulubionych stacja telewizyjnych. Nie wiemy do końca, w jakim świecie żyją nasi bliscy, którzy mają inne zainteresowania. Jak pan sądzi, do czego może doprowadzić taki brak komunikacji społecznej, gdzie coraz mniej miejsca na wspólnotowość?
– Mogę odpowiedzieć tylko jako aktor mający do czynienia z widownią. Emocje w człowieku pozostają ciągle te same, tylko inaczej się nazywają. Chodzi o to, by do tych emocji dotrzeć i znaleźć wspólny język. Na bazie emocji jednych i drugich grup społecznych można dowieść, że wszyscy jesteśmy tacy sami.
Z zawodowej praktyki wiem, że jeżeli na scenie doświadczam pewnych emocji, to człowiek na widowni może przeżyć to samo. I niekoniecznie ważny jest wtedy tekst. Widz zrozumiał, że ten Wardejn musiał przeżyć to samo co ja, w przeciwnym razie nie wyraziłby tego w ten sposób. Dlatego teatr posiada pewnego rodzaju siłę, której nie ma nawet film, bo film, jak mówił Skolimowski, tworzy zawsze barierę. Kamera, taśma, mikrofon są barierą, którą trzeba przeskoczyć. Ważna jest sytuacja, w której człowiek rozmawia z drugim człowiekiem na poziomie własnych przeżyć.
Za czasów tzw. minionego okresu pracowałem w Holandii, wykładałem w szkole teatralnej i reżyserowałem. Pytali mnie, jaka jest różnica między polskim i zachodnim modelem teatru. U was – odpowiadałem – teatr polega na tym, że widz się identyfikuje z aktorem, na przykład patrzy na sceniczną Antygonę i myśli sobie: to są też moje przeżycia. On tego aktora akceptuje i uważa, że nie jest sam na świecie, bo te problemy dotyczą jego w ten sam sposób. U nas jest trochę inaczej, poprzez aktora widz identyfikuje się z sąsiadem siedzącym obok, mniej zaś z aktorem. Ten ktoś obok mnie tak samo reaguje jak ja, więc myślimy też podobnie. Taki oto był nasz polski teatr.

Czy mówi pan o tym, że teatr w Polsce odgrywał wyraźną, kreującą nastroje społeczne rolę, choćby w 1968 roku?
– Tak, właśnie o tym mówię. Ale nie tylko w ‘68 roku. Także w prozaicznych przypadkach, kiedy na scenę wchodził aktor i mówił: „No i znowu nie ma herbaty”. A widownia biła brawa, bo w tej minionej epoce, jak ją nazywam, naprawdę brakowało wielu rzeczy, a czasem też herbaty. Ludzie przekładali teatr na rzeczywistość, w której żyli. Ludzie siedzący obok siebie komunikowali się emocjami. Na Zachodzie absolutnie tego nie odczytano by w ten sposób. Ale i nasz teatr w jakimś momencie zaczął dochodzić do zachodniego myślenia. Widownia zaczęła odbierać przeżycia aktora zwyczajnie. Jednak teraz sytuacja polityczna sprawia, że ponownie zaczęto doszukiwać się wieloznaczności i powiązywać głos ze sceny z sytuacją społeczną. Ludzie już nie wiedzą, co sąsiad myśli i są zdumieni, że czasem myślą to samo. Może kiedyś wrócimy do tego, że teatr będzie dotykał jednostki, a nie grup społecznych.

Mówi pan przede wszystkim o teatrze. Czy to oznacza, że woli pan teatr od filmu? Większość ludzi kojarzy pana z filmem, jak choćby z ostatnim „Boże Ciało”.
– Tak, wolę teatr. Ale, co warto dodać, z „Bożym Ciałem” związana jest sytuacja właśnie teatralna. Na końcu zdjęć miałem zagrać prowadzenie mszy, której jedynie fragment wszedł do filmu. Zebrali się ludzie z Jaślisk w Beskidzie Niskim, którzy byli statystami i siedzieli w ławkach na tej zainscenizowanej mszy. Komasa odszedł od scenariusza i mówi mi: „Nie prowadź mszy, tylko powiedz ludziom jakieś kazanie”. Jakie kazanie? – pytam. „A powiedz, że człowiek powinien żyć według ewangelii i tak dalej”. Raptem tyle powiedział. Stanąłem więc przed tym ołtarzem widocznym w filmie i zacząłem kazanie. I to był właśnie prawdziwy teatr. Musiałem zdać się wyłącznie na samego siebie. Powiedziałem, że trzeba szukać Boga zawsze i wszędzie, nawet gdy śpisz, gdy kradniesz, gdy cudzołożysz. Nie należy się wstydzić grzechu, bo Bóg także stworzył grzech przecież po to, byś mógł tego żałować. I że spowiedź nie załatwia wszystkiego, tylko żal za grzech załatwia. Tak sobie mówię. Patrzę, a kobiety z Jaślisk płaczą. Komasa nie woła do operatora „Stop!”. Myślę sobie, Jezus Maria, nie mam już treści do rozwijania tego „kazania”. W tym momencie był prawdziwy teatr. Mówiłem jeszcze, co myślę na temat Kościoła, jak mianowicie powinna wyglądać ta instytucja, co tak naprawdę powinna robić, jak pomagać człowiekowi, a nie dołować za grzechy.
W pewnym momencie, co oczywiście nie weszło to do filmu, powiedziałem: już będę kończył, bo widzę, że niektórzy zasypiają. A zgromadzeni w kościele wtedy poruszyli się i zaczęli się rozglądać, kto śpi. Powiedziałem: cicho, nie budźcie go. Bóg przychodzi do człowieka także we śnie. I na tym skończyłem. Komasa kazał zatrzymać kamerę. Mnóstwo tego nie weszło do filmu.

To znaczy, że w filmie nie było ścisłej listy dialogowej, tylko improwizacja?
– Była, ale w czasie pracy była uzupełniana o treść, tworzoną poprzez klimat i nastrój konkretnych scen. Choćby moje końcowe kazanie. Komasa był tak nim ujęty, że polecił, by powtórzył je Bartosz Bielenia i wmontował ten fragment nieco wcześniej, bo taką koncepcję dramaturgii wykoncypował na bieżąco. Na premierze dopiero zobaczyłem, że Komasa pozabierał moje kwestie. Reżyser ma takie prawo. Po zdjęciach w Jaśliskach przychodziły do mnie kobiety i mówiły: „Niech pan zostanie u nas proboszczem, tak pięknie pan mówi”. Przecież ja jestem aktorem – tłumaczyłem.

Piękną i poruszającą historią w pańskim życiorysie jest rok 1956, gdy jako młody człowiek brał pan udział w wydarzeniach Poznańskiego Czerwca I potem nie wrócił do domu. Poszukiwała pana matka i odnalazła ciało młodego człowieka w kostnicy, uznając za pańskie. Odbył się pogrzeb, a potem nagle wrócił pan do domu. Nie wyobrażam sobie zaskoczenia rodziny, gdy otworzył pan drzwi. To jest historia nieprawdopodobna.
– Tak, nieprawdopodobna historia. Początkowo nie zdawałem sobie sprawy z jej wagi. Mnie zatrzymano i przewieziono na komisariat przy ul. Matejki w Poznaniu. Nie można było łatwo dotrzeć do informacji milicyjnych. Matka szukała mnie wszędzie. W kostnicy szpitala znalazła zwłoki młodego mężczyzny, zapisane jako N.N. 5092/56, w których mnie rozpoznała. Jak się potem okazało to był 25-letni Kazimierz Wieczorek. Moja matka go pochowała jako mnie. wróciłem do domu kiedy zostałem wy z aresztu. Wszyscy byli w szoku, zaskoczeni i uradowani.
Reżyser Michał Dudziewicz w 1997 roku nakręcił o tym film dokumentalny „Paradoks o konduktorze”. To była historia tego zastrzelonego młodego mężczyzny, za którego mnie wzięła matka. Kazimierz Wieczorek był konduktorem w MZK. Podczas kręcenia tego dokumentu chodziłem po szpitalach i kostnicach. Wtedy zrozumiałem, co moja matka przeżyła w 1956 roku.

Co powiedziała, kiedy zobaczyła pana żywego w drzwiach?
– Byłem niesfornym, niegrzecznym młodym chłopakiem. Matka czasem straszyła w żartach, że zwoła „sąd rodzinny”, by zdecydować, co ze mną zrobić. Kiedy wróciłem do domu i zobaczyłem cała rodzinę, która zjechała się z całej Polski, pomyślałem, że z tym sądem to prawda. Kiedy mnie zobaczyli to wszyscy płakali i ściskali mnie. Matka była w szoku.

Skoro był pan w młodości niegrzeczny, to skąd nagle pomysł, dość ekskluzywny, by zostać aktorem?
– Szkoda gadać. Były ciężkie czasy, więc matka posłała mnie do technikum energetycznego. Zostałem specjalistą sieci cieplnych i musiałem jeździć na godzinę 5 lub 6 rano do elektrociepłowni. Pomyślałem wtedy, Jezus Maria, ciężkie życie przede mną, muszę znaleźć coś lżejszego do roboty. A skoro współpracowałem z kółkiem dramatycznym w szkole, postanowiłem iść w tym kierunku. Aktorstwo nie było wtedy popularne. Pochodzę z rodziny ziemiańskiej i perspektywa mojego aktorstwa postrzegana była początkowo jako wstyd dla rodziny.

Aż tak łatwo aktorstwo przyszło?
– Wychowywałem się z matką, ojciec zginął w czasie wojny. Cały czas musiałem grać jakieś role rodzinne. To były nieustanne udawanie i odgrywanie kogoś innego. Przez matkę aktorstwo wyćwiczyłem w sobie.

Fot. Robert Stachnik