Rozmowa
z Marcinem Kydryńskim

“Interesuje mnie przenikanie się światów, łączenie gatunków…”

Marcin Kydryński. był w kwietniu gościem Zamkowego Gwiazdozbioru, nowego cyklu spotkań rozmów z cenionymi postaciami ze świata polskiej kultury i sztuki (m. in. teatru, filmu, muzyki, tańca, sztuk wizualnych). Zamkowy Gwiazdozbiór to propozycja, którą Zamek Książąt Pomorskich w Szczecinie wprowadził od początku 2019 r.

Z Marcinem Kydryńskim rozmawia Mirosław Witkowski

Pańskie zainteresowania są bardzo bogate, ale większość ludzi kojarzy pana z muzyką, głównie z audycją radiową „Siesta”. Czy jest jakiś związek między pasją do muzyki, a podróżami, o których słyszeliśmy na spotkaniu w Zamku Książąt Pomorskich?

Istnieje związek zaskakujący. Przez lata żyłem tylko w nasyceniu muzyką. 30 lat temu zacząłem pracować w krajowym światku muzycznym, miałem wtedy 20 lat. W pewnym momencie poczułem przesyt, nie potrafiłem cieszyć się każdym następnym dźwiękiem, jak on na to zasługuje. Podróżowanie rozpocząłem dlatego, by ograniczyć kontakt z muzyką. Zupełnie inne karmiłem zmysły. Powróciwszy z podróży miałem nową świeżość słuchania i większą radość z obcowania z muzyką. To było swoiste oczyszczenie twardego dysku. Wędrując po różnych miejscach na Ziemi, rzadko kiedy znajduję muzykę, która potem mogłaby zabrzmieć w „Sieście”. Z rozmaitych względów, choćby dlatego, że jest zbyt korzenna. Mam teorię, że muzyka jest jak wino, nie najlepiej podróżuje i znakomicie smakuje na miejscu. Wielokrotnie tego doświadczyłem, zwłaszcza na pustyni, w Sudanie, w Mali, kiedy słuchałem muzyki Tuaregów, wędrując tam z nimi z Timbuktu przez Saharę. Słuchałem ich transowych śpiewów. To było wspaniałe, ale później nijak nie dało się tego przetransportować na antenę radiową.

Może to uproszczenie, ale mnie interesuje w muzyce, zresztą nie tylko w muzyce, przenikanie się światów i łączenie gatunków. Uwielbiam, kiedy muzyka korzeni jest wzbogacona harmonią europejską, kształconą nawet na Debussym, a jednocześnie przepełniona swobodą, inteligencją, błyskotliwością improwizatorów jazzowych. Jeżeli się wszystko połączy, to sprawia mi wielką frajdę, ale zaprawdę nie sposób odnaleźć ten klimat w czasie podróży.

Co jest bardziej pociągające: podróże, czy podróże śladami muzyki?

Jedyną moją podróżą śladami muzyki, którą bym podróżą nie nazwał, a raczej wycieczką, była moja Lizbona. I to zabawne, że rozmawiamy o tym w Zamku Książąt Pomorskich, bo tu właśnie przy stoliku w rogu restauracji poznałem Marize. Tu siedziałem z nią podczas kolacji w czerwcu 2007 r. Bezgranicznie wtedy zakochany tyleż w niej, co w jej muzyce. Ona mi opowiadała o Lizbonie, której nigdy wcześniej nie widziałem. Powiedziała, że jeżeli tak wielbię muzykę fado, to powinienem koniecznie poznać jej miasto. Nie minęło kilka miesięcy i tam pojechałem, zachwyciłem się i zostałem. Od jedenastu lat mam tam swoje miejsce. To była podróż muzyczna, rzeczywiście. Natomiast inne podróże mają tyle z muzyką wspólnego, że właśnie tam jej nie słucham. Jeśli ląduję w jakimś szczególnie nieprzyjaznym otoczeniu, to czasem oswajam obce regiony bliską mi muzyką klasyczną, którą mam w telefonie, choćby walcami, koniecznie w molowych tonacjach Chopina. Takie mam natręctwa.

Nie byłyby w Polsce popularne piosenki choćby Marizy, Pedro Moutinho, Joana Amendoeira, Fernando Farinha, gdyby nie audycja „Siesta”. Jest pan pewnie dumny z tego? Order Zasługi prezydenta Portugalii za krzewienie kultury portugalskiej nie był na wyrost. Czy fado brzmi inaczej w Lizbonie, na przykład w jej najstarszych dzielnicach Alfama i Mouraria, gdzie między innymi się zrodziło?

Z tym orderem nie jest dziś wielka przesada, ale gdy go otrzymywałem, to była. Lubię powtarzać, że dostałem ten order, jak Obama Nobla, na zachętę. To było jedenaście lat temu i wówczas niewiele jeszcze dla tej kultury zrobiłem na naszym rynku. To się oczywiście realizowało później, głównie poprzez festiwal Siestowy, poprzez trasy Siestowe, płyty, album „Sobremesa”, który zrobiłem z Anną Marią (Jopek – przyp. red.), gdzie zaprosiliśmy najznakomitszych muzyków świata luzofońskiego (kraje portugalskojęzyczne  – przyp. red.) i muzykowaliśmy wspólnie. W jakimś sensie wreszcie teraz zasłużyłem na ten order. Zawsze traktowałem go raczej z przymrużeniem oka.

jak już wspomniałem, muzyka podróżuje nie najlepiej. Rzecz jasna, słuchanie fado w tawernie na Alfamie ma kompletnie inną temperaturę, aurę, inny zapach, niż słuchanie fado na dużych scenach koncertowych. Ja jestem przeciwny wielkim scenom. Na naszym festiwalu Siestowym w Gdańsku, którego dziewiąta edycja zaraz się rozpocznie, budujemy od zera taką lizbońska tawernę, by jak najbardziej zbliżyć polską publiczność do naturalnego środowiska tej muzyki. Siedzimy przy okrągłych stołach, pijemy wino przy świecach, jemy dorsze i ta muzyka wtedy pięknie wybrzmiewa. To kompletne inne doznanie niż kiedy się jej słucha z wielkiej sceny.

Porozmawiajmy chwilę o kulturze. Większym wzięciem od fado cieszy się nurt disco polo, Sławomir itp. Czy kultura zmierza ku niszowieniu? Czy „kultura, jak zima, topnieje”? – jak zacytował poetę węgierskiego Laszlo Borosa Krzysztof Skonieczny, reżyser i aktor, w panelu „O! Lśnienie”. Dzieci i młodzież nie są teraz wychowywani jako odbiorcy kultury.

Nie jestem w tym względzie pesymistą, wydaje mi się, że to stan niejako naturalny. Kultura jest niszowa z definicji. Kiedyś koncentrowała się wokół dworu lub duchowieństwa, na co dziś byśmy patrzyli z pewną rezerwą, i słusznie. Wielkimi mecenasami sztuki np. Mozarta czy Bacha, byli lokalni biskupi, kardynałowie. Jakoś mnie nie dziwi, że wysoka kultura pozostaje w pewnej niszy i omija szerokie masy. Uważam, że tak zawsze było, tak jest i nie powinniśmy z tego powodu narzekać, co oczywiście nie zwalnia nas z misji, by próbować się dzielić wysoką, ambitną lub mądrą kulturą. Jeśli wielkie filmy, czy mądre książki nie trafią do entuzjastów muzyki Sławomira, który ma wiele wdzięku i którego instynktownie lubię, to nie ma czego żałować.

Byłoby to niesłychanie smutne, gdybyśmy wszyscy mieli podobną wrażliwość, gdyby każdy z nas wzruszał się wyłącznie przy muzyce wspomnianego Mozarta, Branforda Marsalisa czy Marizy. Różnorodność i to, że się tak skrzymy pięknie, jest tylko naszą zaletą. Upatruję pewne niebezpieczeństwo jedynie w schlebianiu najniższym gustom i szalenie intensywnej promocji właśnie tej – ale nie nazwałbym tego kulturą – masowej rozrywki. W moim pojęciu dodatkowej promocji i atencji ona nie potrzebuje, bowiem zawsze dotrze, do których powinna. Natomiast naszą misją jest przede wszystkim próba zaznajomienia tych ludzi, których wrażliwość nie jest jeszcze w pełni wykształcona, z kultura wysoką.

Zapytam na koniec o plany, wspomniał pan o Siesta Festivalu, a podróże?

Nie podróżuje teraz jak dawniej, samotnie z plecakiem przez wiele miesięcy. Raczej są to krótkie wypady, czy to warsztaty fotograficzne, czy spotkania z ludźmi ciekawymi świata, kiedy przez dwa tygodnie wędrujemy po Etiopii i rozmawiamy o Afryce, o historii, fotografii. Jesienią będę parę tygodni w Etiopii, właśnie na takich warsztatach, oraz na Zanzibarze. Pracuję nad nową książką, która będzie prequelem do tomu „Biel”. Cieszę się na nadchodzące miesiące. Bo kiedy słońce zaświeci to od razu wraca wiara w człowieka.

Za chwilę Gdańsk Lotos Siesta Festival. Karty zostały odkryte. Od 25 do 28 kwietnia będziemy czarować miłośników luzofonii, muzyki świata i uroczego jazzu.